Macierzyński fotografki – czy istnieje naprawdę?

Ostatnio pojawiło się tu na blogu sporo takich konkretnych, praktycznych postów o sprzęcie, fotografii i sesjach. Ale chciałabym żeby to moje miejsce w sieci było naprawdę moje – dlatego od czasu do czasu będą się tu też pojawiać takie wpisy jak dzisiaj. Trochę bardziej sentymentalne, z większą ilością moich przemyśleń, o życiu, pracy, macierzyństwie. O nowych dla mnie doświadczeniach. Nie zamierzam oczywiście zmieniać tego bloga w parentingowy, nie martwcie się 🙂 Pisanie o fotografii wciąż jest najbliższe mojemu sercu. Ale chciałabym pisać też o tym, co dzieje się dookoła mojej ścieżki zawodowej, a narodziny mojej córeczki na pewno na tę drogę mocno wpłynęły. Dziś więc zastanawiam się, czy… urlop macierzyński w życiu fotografki naprawdę istnieje? Czy można sobie odpuścić całkowicie pracę zarówno w internecie jak i w terenie, kiedy rodzi się mały człowiek, uzależniony od Ciebie w 100%?

Chciałabym podkreślić wyraźnie, że ten wpis nie jest receptą na to, jak radzić sobie na macierzyńskim prowadząc własną firmę fotograficzną. To jedno z wielu doświadczeń, moja droga, którą chciałam się podzielić, bo może komuś czytając o tym łatwiej będzie przebrnąć swoją. Każde dziecko jest inne, każda mama jest inna i każde macierzyństwo jest inne. Tutaj zachodzi taka kombinacja, że choćbyśmy nie wiem jak porównywały, nie znajdziemy dwóch takich samych przypadków 🙂 Jestem mamą od 5 miesięcy, jestem mamą super fajnej dziewczyny, u której wszystko tak szybko się zmienia, że nie ma sensu pisać: często się budzi, jest przylepą, potrafi sama się bawić. Mówię Wam: kalejdoskop!

To była pierwsza i najważniejsza lekcja, jakiej się nauczyłam będąc mamą: do niczego się nie przyzwyczajaj, nie bierz niczego za pewnik. Od września 2019 żyje mi się o wiele łatwiej z tą wiedzą!

Czy jestem aktywną zawodowo mamą?

Tak naprawdę nigdy nie zakładałam żadnego planu odnośnie tych pierwszych miesięcy. Wiedziałam tylko, że kiedy Helenka skończy 8 miesięcy (już w maju!) będę mieć pierwszy ślub, a potem kolejne, bo przyjdzie sezon a ja chcę znów pracować podczas reportaży ślubnych. Nie chciałam nic planować na pierwsze półrocze jej życia, bo nie wiedziałam co tak naprawdę mnie czeka. Mogłabym przeczytać wszystkie książki świata odnośnie wychowania dzieci, a i tak życie zweryfikowałoby wszystko 😉 Próbowałam nastawić się raczej na opiekę nad Helą, a nie pracę tydzień po porodzie, ale.. same wiecie jak jest. Cudownie było pobyć tych pierwszych kilka tygodni w domu, w 100% z małym człowiekiem, nauczyć się nowej rzeczywistości. Ale po 6-8 tygodniach zaczęła doskwierać mi myśl, że coś mi ucieka i coś tracę. Patrzyłam na moje koleżanki publikujące coraz to nowe wpisy na blogach i Instagramie, patrzyłam na moją konkurencję szykującą nowe kursy i szkolenia, podpatrywałam jak pięknie rozwijają się bliskie mi dziewczyny i wpadałam w coraz to większy dołek. Bo ja zwyczajnie nie miałam na to czasu. Ani energii. Ani motywacji. Ani siły.

Wrzuciłam wtedy post na Instagrama, w którym pół żartem, pół serio pożaliłam się na tą swoją sytuację. I dostałam ogrom wsparcia, dobrych rad (z których skorzystałam!) – po nich po prostu wrzuciłam na luz. Wiem, że z perspektywy czasu osobie, która nie przeżywa tego tu i teraz będzie ciężko zrozumieć, jak można tego no właśnie.. nie rozumieć. Ale kobieta, dokładnie w tym czasie, z tak wielką zmianą, w tak trudnym dla niej momencie, będzie potrzebowała, żeby powiedzieć jej tą najprostszą z prawd: 

Że to jest czas dla niej i dziecka, który nigdy się nie powtórzy. Że ma prawo siedzieć z tym maluszkiem w ramionach cały dzień. Że on jej potrzebuje teraz, jak nigdy wcześniej i nigdy później. 

Że na pracę i zobowiązania będzie jeszcze miejsce. Za tydzień, za miesiąc lub za pięć. W odpowiednim czasie i naprawdę nic złego się nie stanie, jeśli odpuści na chwilę ten temat.

Być „tylko” mamą.

Strasznie ciężko się to przyjmuje do wiadomości – przyznam się Wam szczerze, że długo ze sobą walczyłam. Chciałam być bardziej odpowiedzialna za siebie, za firmę, za przyszłość. Przecież wiem doskonale, jak może skutkować dłuższa nieobecność w sieci, brak publikacji. Kiedy pracuje się samemu i samemu ogarnia się wszystko (ja oddaję w inne ręce tylko moją księgowość), a przyszłość firmy zależy od tego co się dzieje tu i teraz – bardzo trudno jest odpuścić i wrzucić na luz. Nawet jeżeli fizycznie nic się nie dzieje, masz zapewnione zlecenia na kolejne, przyszłe miesiące – tak jak ja miałam zarezerwowane już śluby w 2020 – i nie musisz się tym aż tak bardzo martwić, to chochlik w Twojej głowie nie pozwala Ci odetchnąć. To bardzo trudny moment, ciężko się na niego przygotować i ciężko sobie wytłumaczyć, że to “normalne”. Z jednej strony cieszę się, że u mnie trwało to tylko kilka tygodni, z drugiej… żal mi, że poświeciłam nawet malutką część tego czasu na zamartwianie się, podczas gdy mogłam wtedy w pełni cieszyć się czasem z Helą. Ale nie wiem, czy mając już to doświadczenie po raz kolejny nie popełniłabym tego samego błędu. Mam wrażenie, że to wynajdywanie sobie problemów tkwi gdzieś głęboko w naszej naturze. 

Swoją drogą ciekawe były komentarze dziewczyn pod tym postem: te, które już miały większe dzieci i to doświadczenie za sobą, pisały żebym absolutnie dała sobie więcej luzu i cieszyła się jak tylko mogę tymi dniami. A te, które miały noworodki i niemowlęta do 3 miesiąca – rozumiały w 100% to, o czym pisałam! I też szukały ratunku i rozwiązania problemu 🙂 

Teraz mogę sobie tylko pogratulować tego, że nie ciągnęło mnie do podjęcia się fizycznie pracy podczas tych pierwszych trzech miesięcy. Napisało do mnie sporo dziewczyn, które już nawet tydzień po porodzie wracały do pracy i szły na sesję czy ślub. Nie oceniam tego absolutnie, ale teraz cieszę się, że karmienie piersią Heli i jej zdecydowane odrzucenie smoczka zablokowało moje wyjścia z domu na dłużej niż 2 godziny. Cieszę się, że urodziła się w końcówce sezonu ślubnego, że nie miałam już zaplanowanych na ten czas ślubów ani sesji. I że mogłam w spokoju być “tylko” mamą przez kolejne pół roku, aż do następnego sezonu. 

Znaleźć balans między pracą a… pracą!

Niech nikt Wam nie wmówi, że urlop macierzyński to naprawdę urlop 🙂 Są takie dni, że pod wieczór padam na sofę w salonie, wy…męczona jak koń po westernie, i nie mam siły absolutnie na nic. Nie musi się dziać nic strasznego tego dnia, samo bycie w domu z maluchem potrafi zmęczyć. Są też takie dni, kiedy usypiam Helę i na pełnej petardzie zasiadam przed komputerem i klikam jak szalona do 24.00. Albo odpalam lampy w moim małym, domowym studio i robię zdjęcia dla klienta, a potem jeszcze mam siłę je obrabiać pół nocy. Tak więc wracając do fotografowania, nie wybierałam między “byciem w domu” a “byciem w pracy”, bo obie te czynności to praca. Jedna zajmuje mi cały dzień, drugą wykonuję po nocach i weekendami.

Pewnie trochę dłużej ociągałabym się z powrotem do pracy, gdyby nie współpraca, która była spełnieniem moich ambicji – o kampanii z Canonem pisałam w tych postach. Nie było to proste, wymagało zaangażowania dodatkowych osób do opieki nad Helą, mojego siedzenia po nocach. Ale udało się i jestem z siebie dumna, że dałam radę. To spowodowało, że łatwiej było mi przyjąć kolejne zlecenia, które się pojawiły pod koniec roku, m.in od Kasi z Planner&Co czy firmy Canpol Babies, z którą współpracuję już prawie dwa lata. Oczywiście – praca nad tymi sesjami zajęła mi dwa razy więcej czasu i energii niż przed ciążą, ale dało się ją pogodzić z całodzienną opieką na Helą. Nie zdecydowałam się jednak na sesje poza domem (oprócz tych do kampanii – ale one odbyły się na moich zasadach, bez presji i stresu) i z tym też się pogodziłam! 🙂 Moja córa nie akceptuje na razie butelki, a że jest małym łakomczuchem, muszę być na jej zawołanie jeszcze przez kilka miesięcy. 

Myślę, że na dobry powrót do pracy mają wpływ dwie rzeczy: odpowiednie myślenie, nastawienie i danie sobie sporego marginesu i luzu, na to że coś może się zmienić i nie wyjść tak, jak to sobie zaplanowałam. Oraz to jak fizycznie czuję się po porodzie i to, jak zachowuje się moje dziecko. Są dzieci bardziej wymagające niż moje, gorzej śpiące, częściej jedzące, bardziej płaczące. Są kobiety, które ciężej niż ja przechodzą połóg, trudniej wracają do aktywności fizycznej. Dlatego tak ważne było od początku odpowiednie nastawienie, to “wrzucenie na luz” i brak ścisłego planu – choć ciężko mi było to zaakceptować, to wszystko ułożyło się w mojej głowie dopiero po pogodzeniu się z tym stanem rzeczy. 

Takie proste, prawda? A takie trudne jednocześnie. 

Co będzie potem? Jak pogodzić macierzyństwo z fotografowaniem ślubów?

Tak jak wspomniałam, Helenka będzie mieć 8 miesięcy, kiedy pierwszy raz pójdę na 14-godzinny reportaż. W tym sezonie ślubów mam mniej niż zazwyczaj, są prawie wszystkie w Warszawie. To też był zdecydowanie przemyślany ruch – ilość ślubów i ich miejsce, już kiedy byłam w ciąży i planowałam sobie sezon 2020. Do sesji plenerowych też chciałabym wrócić na wiosnę! Nie wyobrażam sobie odpuścić w tym roku sesji w kwitnących sadach czy zieleniejącej się Warszawie!

Jestem bardzo ciekawa (i nie piszę tego z obawą ale autentyczną ciekawością!), jak będzie wyglądała moja praca z Helą u boku. Wiem, że się da, że mnóstwo dziewczyn tak pracuje i mając dzieci są w stanie zorganizować sobie sesje z klientami. Ja jeszcze nie mam opracowanego konkretnego planu, ale z chęcią za pół roku napiszę Wam co mi się udało w tym temacie zrobić 😉 Nie mamy w zanadrzu babci czy cioci, które mogłyby w każdym momencie podjąć się choćby chwilowej opieki nad Helą. Będziemy więc improwizować! Póki co jest mi z nią cudownie w domu 🙂 I choć w ciągu dnia nie mam raczej chwili na swoje zawodowe sprawy, to staram się ukraść parę chwil wieczorami: na pisanie tutaj, tworzenie, pracę nad nowymi rzeczami. Wszystko idzie mi trochę wolniej niż myślałam jeszcze pół roku temu 😉 ale idzie!